Dawno się nie odzywaliśmy. Cztery schorowane Sierściuchy prowadzą spokojny żywot. Rejwach w klatkach tymczasów rozprasza smutki. Weterynarze już nas traktują jak stałych bywalców, bo co chwila coś nam się przytrafia. Prywatne stadko w zastraszającym tempie zmniejsza liczebność. Gdyby nie ostatnie doświnienie, Glazurka zostałaby zupełnie sama. Chomiszony harcują po nocach w najlepsze, jakby upływ czasu nic dla nich nie znaczył. Kociszon z rozkoszą spędza przerwy między posiłkami w objęciach Morfeusza. Króliszon tupie szaleńczo, co intryguje niezwykle towarzystwo tymczasowe, bo w miejsce tych, którzy znaleźli Rodziny, natychmiast pojawili się nowi podopieczni. Ponieważ stan zdrowia niektórych pozostawia sporo do życzenia, biegamy sobie po warszawskich lecznicach, więc nuda nam nie grozi - nowe pyszczki, nowe wyzwania i tak to się pomalutku plecie. Kolejne dni mijają w szaleńczym pędzie, a my w galopie usiłujemy wyrobić się ze wszystkim na czas. W krótkich okresach ciszy przed burzą kontemplujemy się towarzysko i podejmujemy działania oddziczające świńskie bractwo, ciesząc się chwilową sielanką, po czym znów zaprzęgamy się do wariackiego kieratu napędzanego niespożytą kreatywnością rzeczywistości - szał ciał, skrzyp uprzęży i zębów zgrzytanie, budzik o świtaniu, z łóżka wypełzanie i pędem, galopem, z jęzorem na brodzie, brak czasu, by myśleć o własnej wygodzie, bo z domu do pracy, a potem do weta na karku złamanie. Gnam tu albo tam, świnie ze sobą mam i tak pędzę przed siebie, zwykle w pilnej potrzebie, najpierw czeka mnie Wola, to niewielka niedola, potem dojdzie Ochota, wetów czeka robota, a wieczorem mam w planie na Ursynów jechanie, w biegu sobie, dość często, stawiam głupie pytanie: Ile jeszcze wytrzymam w tym stanie?!