Żyjemy sobie pomalutku. Zgadnijcie, co robię na urlopie?
Czas nadszedł na coroczny przegląd stada, więc latam ze świniami po wetach - wizyty poumawiane do końca lipca, a jeśli cokolwiek wyskoczy w badaniach, to i sierpień zwierzątka mi zagospodarują, żebym się nie nudziła. Otoko nareszcie ma kumpla - Fernanda. Nowicjusz jest w wieku nieokreślonym, bo szacują go wetki na rok - cztery lata, co jednak stanowi różnicę zasadniczą, ale chłopakom we wspólnym pożyciu nie przeszkadza kompletnie. Ferduś trafił do nas wychudzony, zaniedbany i - jak się okazało - chory. Od czterech tygodni walczymy z paskudnym zapaleniem płuc, które ani myśli ustąpić. Na wczorajszej wizycie dr zaordynowała kolejny antybiotyk, tym razem w zastrzykach, więc będziemy kłuć. Dobrze, że chłopaczek trochę przybrał na wadze i zmiata wszystko, co ma jadalnego w zasięgu paszczy. Łatwiej będzie mi go dziabać, bo nie jest już taki odwodniony, ale i tak bez zachwytu wykonam swoją powinność... Sierściuchowskie tymczasy wciąż czekają na własne domki, ale chętnych jakoś nie widać... Dziś pada, ale wczoraj zjechała świeża, dorodna trawa, więc towarzystwo opycha się nią bez opamiętania, a i kociubka korzysta delektując się ze znawstwem wielkim co smaczniejszymi źdźbłami. Ponieważ trafiły się też mleczyki, kontent jest również król. Dwaj ostatni linieją w tej chwili na potęgę, wyczesuję i skubię wyłażące kłaczki, a wdzięczności za to żadnej, wręcz przeciwnie - jeden prycha z niesmakiem, drugi warczy oburzony, a obaj kopią i drapią niezadowoleni z ingerencji w artyzm fryzur naturalnie niedbałych. Kłębki sierści są wszędzie, odkurzacz nie daje rady.
No, ale w końcu to Sierściuchowo...