Niestety.
Podpisaliśmy wczoraj zgodę na eutanazję.
Mimo, że nowotwór po zwiększeniu dawek wreszcie zaczął się wycofywać, a węzły zrobiły się wielkości małych ziarenek więc nie chłoniak był tu przyczyną. Niestety, kiszki mu wykręciło i kapota. Ponoć szansa na uratowanie to było 0,1% czy 0,01%. Plus szukanie innego lekarza, bo w naszej klinice "nie zajmują się dręczeniem zwierząt".
Strasznie szybko to się potoczyło. Różne rzeczy wczoraj słyszeliśmy. Wybieramy wersję, że go nie bolało. Myliłam jego imię - mówiłam Naleśnik zamiast Nicek - bo znów leżała przede mną taka kupka nieszczęścia, całkowicie sparaliżowana i głodna. Z tą różnicą wszakże, iż Naleśnik pod koniec darł się przy każdym dotyku, a tu nic, zero reakcji. I również nie oszczędził nam jednak tej trudnej decyzji. My natomiast jako ostatnią przysługę odpuściliśmy mu kąpiel przed wetem. W końcu mały nie znosił wody tak, że nawet na wybiegu za kolegami nie wchodził do łazienki. A potem trochę jechało sikiem między ludźmi.
Człowiek widzi co się dzieje, a jednak do końca marzy o cudownej odmianie losu. W niedzielę w nocy już łapał powietrze z trudem, niby ryba wyciągnięta z wody, jedzenie wylewało się z pyszczka, krztusił się. Podaliśmy leki i rano już było OK, oddech się ustabilizował, apetycik wrócił. Nie tylko na ulubioną papeczkę, ale i sam wciągał sianko, koperek, pietruszkę, ogórka, bananka, brzoskwinkę... Chrupki były jednak za twarde. Niestety, był spuchnięty jak balon - myśleliśmy, że to od nowotworu - jechaliśmy do onkologa z myślą, iż pewnie zaproponuje uśpienie. Ale nie, zrobił usg, rtg i powiedział, że to chyba ślepa kiszka. No i złudna nadzieja w nas wstąpiła, bo przecież zapalenie wyrostka to nie wyrok. Przekierował nas z powrotem na drugą stronę Wisły, do chirurga gryzoniowego. Przez całą drogę go podkarmialiśmy. Robił wrażenie nawet zadowolonego. Podróż mu nie przeszkadzała w ogóle. Na miejscu od razu wzięli Nicka pod tlen i dali silne przeciwbólowe. Miał już tylko 35,1 temperatury. Zdjęcie rtg pod innym kątem nie było tak optymistyczne jak to pierwsze. To był twardziel niesamowity, ale może naprawdę nie cierpiał tak bardzo. Węzły chłonne nie były raczej na tyle powiększone, żeby nie mógł komentować naszych działań w razie potrzeby. Nawet uszkodzony staw w łapie utwierdza mnie w tym przekonaniu, bo ruchomość zrobiła się zbyt duża, ale Nicek nie reagował na to w ogóle. Mógł spuchnięty węzeł coś tam zbyt ucisnąć i popsować, ale wolę wbrew pozorom wersję, że to my niewłaściwie układając paralityka coś skopaliśmy, bo to potwierdzałoby by tezę o tym, że nie czuł bólu. Ech...
Naszemu ślicznotkowi zabrakło kilku tygodni do piątych urodzin.
Jednak jak na świnkę to nie jest wcale taki zły wynik. Teraz dołączył do Szefa. Dwaj panowie NN - Nicek i Naleśnik (który zresztą nie dał wyrwać sobie tego ogórka).