Przygody Świni Łini
Moderatorzy: Panna Fiu Fiu, Dzima, kakazuma
Regulamin forum
Tematy nie odwiedzane dłużej niż 90 dni będą usuwane.
Tematy nie odwiedzane dłużej niż 90 dni będą usuwane.
- silje
- Moderator globalny
- Posty: 7964
- Rejestracja: 07 lip 2013, 21:24
- Miejscowość: Sztum/Czernin
- Lokalizacja: woj. pomorskie
- Kontakt:
Re: Przygody Świni Łini
Świetna obsada
Moje kochane świnki (po)morskie: Bronek, Finka, Dorjan, Sajka, Imre, Lotka +9 w DT
Re: Przygody Świni Łini
***
-Stary widziałeś? Ten Wielki Obcy jakiegoś warczącego potwora przyprowadził. Zżera całą naszą trawę.
-Nie naszą, nie naszą. Dziewczyny też się na niej pasą. Ale faktycznie, już po koniczynce, że nie wspomnę o mleczykach. Jak nic śmierć głodowa nas czeka.
-Chyba ci rozum odebrało. Jaka śmierć głodowa. Nasza dała nam taką wyprawkę, że i na rok wystarczy. Patrz, żebyś nadwagi nie dostał.
-Ale koniczynka...i mleczyk. Chyba się popłaczę.
-Nie rycz głupi, zobacz sam. Duży wyprowadza tego potwora tylko w przedniej części ogrodu. Na naszym wypasie trawka ocalała. Obca mu chyba zabroniła tam wchodzić z potworem. Sam słyszałem jak się kłócili o jakieś koszenie. Mówiła, że my będziemy kosić.
-Nooo! Ja, to tu na wczasy przyjechałem. O żadnym koszeniu nie może być mowy. Żadnego wysiłku fizycznego nie planuję. Nie wstanę nawet. Tak będę leżał. I trawkę tylko będę jadł. I koniczynką zagryzę. I mleczyk, co najwyżej, na deser spożyję. Jeśli oni myśleli, że mnie tu do jakiejś pracy będą wykorzystywać, to się jeszcze nigdy tak nie pomylili. A temu potworowi, to do gardła bym się rzucił, jak bym go spotkał. Taki żarłok. Sam jeden ponad połowę ogrodu opędzlował. W jeden dzień! Ani się nawet nie podzielił. A dla nas jakieś nędzne ochłapy zostały. Taki mały skrawek dla siedmiu świń. Czysta niesprawiedliwość. Jak go tu jeszcze raz zobaczę, to mu wszystkie zęby poprzetrącam.
-Pewnie dlatego Obca nas dzisiaj na wypas nie wyniosła. Jak zobaczyła ostatnio, jaki wyrywny byłeś do dziewczyn, to się bała, że tego potwora załatwisz. A może Duży go lubi. Każdy ma prawo mieć swoje ulubione zwierzątko.
***
-Zobacz stara, moje nowe zwierzątko – zagadnęła dr White, przesyłając mi ememesem zdjęcie noworodka myszy. - Leżało sobie w ogrodzie i machało łapkami. Dokarmiam je przez wenflon, ale co dalej, to nie wiem.
-To oczywiste, musisz ją uratować. - odpisałam natychmiast z pełnym przekonaniem
-No ja właśnie w tej sprawie. Na razie dokarmiam stworka mlekiem, ale jutro wyjeżdżamy na cały dzień i nie wiem co z tym zrobić. - dr White przebywała na urlopie i codziennie kombinowali sobie z rodzina rozmaite wypady rowerowe.
-I planujesz podrzucić do mnie oczywiście? - wysłanie mi fotki ślicznej malutkiej myszki okazało się podstępem uknutym chytrze przez dr White.
-No, mogłabym Ci jutro rano przywieźć, jeśli byś chciała poopiekować się dzidźką. - oczami duszy ujrzałam dr White patrzącą na mnie błagalnie oczami kota ze Shreka.
-Dawaj. Chyba że to nornica. To wtedy nie. - zastrzegłam z góry- Z nornicami mam na pieńku. Zdewastowały mi ogród.
-Myszka. NIE nornica. Myszka. - doprecyzowała z naciskiem dr White.
-To przywoź. - zdecydowałam.
-Jesteś cudowna. - ucieszyła się dr White. - Może przeżyje i zwrócim mu wolność.
-Tylko weź mi zapas tego mleka.- dodałam szybko, bo moje dzieci wyrosły już z mleka w proszku i zaniepokoiła mnie kwestia zaopatrzenia.
-Nie mam go już w ogóle, ale pokombinuję coś na wyprawkę. - obiecała dr White - Obudzę się w nocy, żeby to dziecię trochę zjadło. Moje koty wczoraj pozbyły się zawartości żołądka z czymś bardzo podobnym. Może to było jego rodzeństwo. -dodała jeszcze z poczuciem winy.
-Masz ewidentnie dług wobec mysiego społeczeństwa. - podsunęłam oskarżycielsko.
-Dlatego załatwiłam mu najlepszą niańkę na świecie. Jestem boska - zakończyła rozbrajająco dr White.
Inwentarz mi się rozrasta. Takiego stada nawet Noe by się nie powstydził. Muszę jeszcze namówić męża, żeby zainwestował w jakąś arkę, bo ostatnio coś podejrzanie dużo pada.
-Stary widziałeś? Ten Wielki Obcy jakiegoś warczącego potwora przyprowadził. Zżera całą naszą trawę.
-Nie naszą, nie naszą. Dziewczyny też się na niej pasą. Ale faktycznie, już po koniczynce, że nie wspomnę o mleczykach. Jak nic śmierć głodowa nas czeka.
-Chyba ci rozum odebrało. Jaka śmierć głodowa. Nasza dała nam taką wyprawkę, że i na rok wystarczy. Patrz, żebyś nadwagi nie dostał.
-Ale koniczynka...i mleczyk. Chyba się popłaczę.
-Nie rycz głupi, zobacz sam. Duży wyprowadza tego potwora tylko w przedniej części ogrodu. Na naszym wypasie trawka ocalała. Obca mu chyba zabroniła tam wchodzić z potworem. Sam słyszałem jak się kłócili o jakieś koszenie. Mówiła, że my będziemy kosić.
-Nooo! Ja, to tu na wczasy przyjechałem. O żadnym koszeniu nie może być mowy. Żadnego wysiłku fizycznego nie planuję. Nie wstanę nawet. Tak będę leżał. I trawkę tylko będę jadł. I koniczynką zagryzę. I mleczyk, co najwyżej, na deser spożyję. Jeśli oni myśleli, że mnie tu do jakiejś pracy będą wykorzystywać, to się jeszcze nigdy tak nie pomylili. A temu potworowi, to do gardła bym się rzucił, jak bym go spotkał. Taki żarłok. Sam jeden ponad połowę ogrodu opędzlował. W jeden dzień! Ani się nawet nie podzielił. A dla nas jakieś nędzne ochłapy zostały. Taki mały skrawek dla siedmiu świń. Czysta niesprawiedliwość. Jak go tu jeszcze raz zobaczę, to mu wszystkie zęby poprzetrącam.
-Pewnie dlatego Obca nas dzisiaj na wypas nie wyniosła. Jak zobaczyła ostatnio, jaki wyrywny byłeś do dziewczyn, to się bała, że tego potwora załatwisz. A może Duży go lubi. Każdy ma prawo mieć swoje ulubione zwierzątko.
***
-Zobacz stara, moje nowe zwierzątko – zagadnęła dr White, przesyłając mi ememesem zdjęcie noworodka myszy. - Leżało sobie w ogrodzie i machało łapkami. Dokarmiam je przez wenflon, ale co dalej, to nie wiem.
-To oczywiste, musisz ją uratować. - odpisałam natychmiast z pełnym przekonaniem
-No ja właśnie w tej sprawie. Na razie dokarmiam stworka mlekiem, ale jutro wyjeżdżamy na cały dzień i nie wiem co z tym zrobić. - dr White przebywała na urlopie i codziennie kombinowali sobie z rodzina rozmaite wypady rowerowe.
-I planujesz podrzucić do mnie oczywiście? - wysłanie mi fotki ślicznej malutkiej myszki okazało się podstępem uknutym chytrze przez dr White.
-No, mogłabym Ci jutro rano przywieźć, jeśli byś chciała poopiekować się dzidźką. - oczami duszy ujrzałam dr White patrzącą na mnie błagalnie oczami kota ze Shreka.
-Dawaj. Chyba że to nornica. To wtedy nie. - zastrzegłam z góry- Z nornicami mam na pieńku. Zdewastowały mi ogród.
-Myszka. NIE nornica. Myszka. - doprecyzowała z naciskiem dr White.
-To przywoź. - zdecydowałam.
-Jesteś cudowna. - ucieszyła się dr White. - Może przeżyje i zwrócim mu wolność.
-Tylko weź mi zapas tego mleka.- dodałam szybko, bo moje dzieci wyrosły już z mleka w proszku i zaniepokoiła mnie kwestia zaopatrzenia.
-Nie mam go już w ogóle, ale pokombinuję coś na wyprawkę. - obiecała dr White - Obudzę się w nocy, żeby to dziecię trochę zjadło. Moje koty wczoraj pozbyły się zawartości żołądka z czymś bardzo podobnym. Może to było jego rodzeństwo. -dodała jeszcze z poczuciem winy.
-Masz ewidentnie dług wobec mysiego społeczeństwa. - podsunęłam oskarżycielsko.
-Dlatego załatwiłam mu najlepszą niańkę na świecie. Jestem boska - zakończyła rozbrajająco dr White.
Inwentarz mi się rozrasta. Takiego stada nawet Noe by się nie powstydził. Muszę jeszcze namówić męża, żeby zainwestował w jakąś arkę, bo ostatnio coś podejrzanie dużo pada.
Re: Przygody Świni Łini
***
-Heniek, żółw wrócił. - Właśnie przyjechałam z pracy i postanowiłam uszczęśliwić męża nadzwyczajnymi nowinami.
-Jaki żółw! Jak to wrócił! Piechotą? Przecież wyjechał do Lidzbarka!
-No powiem Ci, że sama w to nie wierzę, ale wrócił. Historia jak z archiwum X, albo z bajek Disneya. Z serii tych,”jak nie zobaczę to nie uwierzę”. Więc zobacz, i uwierz. ŻÓŁW! – i udostępniłam gada do oględzin w pełnej okazałości.
-No żółw, jak żółw, głowa, nogi skorupa. Normalka. Skąd wiesz, że nasz?-spytał podchwytliwie małżonek. - Ten jakiś większy jest, wypasiony. Nie wciskaj mi tu ciemnoty. Ledwo się tamtych pozbyliśmy a Ty znowu jakieś tałatajstwo do domu przygarniasz.
-Ale Heniek, to nasz żółw! Zobacz, ma dziurki!!!
-Ja pierniczę, faktycznie. Nasz żółw! Ale jak on wrócił? Przecież to niemożliwe. Takie rzeczy się nie dzieją na prawde!
-Dzieją się. U nas wszystko się może zdarzyć.
-No tak, dom wariatów.
I tu gwoli wyjaśnienia całkowicie prawdziwą historię żółwia zamieszczam:
JOHNY WALKER- HISTORIA PRAWDZIWA
Moja szefowa dr Mouse kupiła sobie, a właściwie swojej córce żółwia stepowego. Żółw sobie żył spokojnie, nie wadząc nikomu, aż tu nagle, któregoś dnia, pojawił się drugi Żółw. Drugi Żółw PRZYSZEDŁ. Zaprawdę powiadam Wam przyszedł. Okoliczności pojawienia się żółwia giną w mrokach przeszłości i pozostają niewyjaśnione, aczkolwiek najbardziej prawdopodobne wersje są dwie. Jedna z nich mówi, że przyszedł samodzielnie do lecznicy (i tu zdrowy rozsądek podpowiada, że został tam podrzucony, ale sama zainteresowana, zamieszana w sprawę znalazczyni, kategorycznie temu zaprzecza, podtrzymując wersję z samodzielnym, ochotniczym przyjściem). Druga wersja głosi, że faktycznie przyszedł do ogródka, chcąc się zapoznać z przebywającą tam koleżanką, co jest dużo bardziej prawdopodobne, i czemu, zważywszy zarówno żółwiowe feromony, jak i szereg późniejszych wydarzeń, trudno się dziwić.
Niezależnie od początków Żółwia w rodzinie, wiadomym jest, że tak jak przyszedł, tak pozostał i był przez długie lata jej częścią. Wiadomym jest również, że dzieci często chcą mieć zwierzątko i na początku się nim cudownie opiekują, i zajmują, i pieszczą je, i bawią się z nim, i dają mu słodkie imiona. Z czasem jednak, w tą sielankę, zaczyna wkradać się stalowa brutalna rzeczywistość. Dzieci rosną, zaczynają mieć inne zajęcia, koleżanki, lekcje francuskiego, fortepian, jazdy konne, tenisa i inne obowiązki panienek z dobrego domu. A żółwie, które były ku swemu wielkiemu niezadowoleniu wożone w wózku dziecięcym i przebierane w niegustowne różowe falbanki idą w odstawkę do terrarium, gdzie w ciszy i spokoju mogą zagrzebać się w ściółkę i leniuchować pod lampą grzewczą. W brutalną rzeczywistość potrafią się jednak wmanewrować stalowe realia życia. Mogą bowiem przyjść czasy kiedy dzieciom nie chce się w takim żółwiowym terrarium posprzątać. I śmierdzi. Smród ściąga wówczas uwagę rodziców, na porzucone samym sobie, dwie biedne niewinne skorupy. A rodzice jak to rodzice, aby przywołać swoje niesforne pociechy do porządku potrafią postawić ultimatum: „Albo posprzątasz, albo wywalam je z domu”. I Niestety. Rodzice muszą pozostać konsekwentni jak bachor nie ogarnie.
Tym sposobem żółwie zmieniły miejsce zamieszkania. Trafiły na kilka ładnych parę lat do lecznicy, ku uciesze większych i mniejszych klientów. W tym czasie, w lecznicy, wiele zdążyło się pozmieniać. Podochodziły nowe osoby, pozmienialiśmy miejsca zamieszkania, porodziły się nam dzieci, ale żółwie, niezmiennie, pozostały na swoim miejscu. Jak to żółwie. Niewzruszone.
Aż do pewnego feralnego roku, w którym nastąpiła awaria pieca grzewczego i temperatura w lecznicy znacznie spadła, co zasadniczo wpłynęło na dalsze losy żółwi. Okazało się bowiem że ich żaróweczka nie wystarcza i jest im za zimno. Żółwie stepowe jak sama nazwa wskazuje żyją w stepie i są przyzwyczajone do wyższych temperatur. Żeby prawidłowo funkcjonować potrzebują do 30 C w dzień i nasze 13-15 C przestało im odpowiadać. Jadły coraz mniej, stały się nieruchliwe, i ogólnie prezentowały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Powzięłam zatem męską decyzję i postanowiłam je przygarnąć na czas wiosny i lata, żeby mogły pobiegać sobie do woli po ogródku, nacieszyć świeżą trawką i powygrzewać na słonku. Żółwie zostały dwa lata. Samiec popularnie zwany Jasiem był bardzo odważny i przedsiębiorczy. Lubił zwiedzać nowe lądy i przemierzać niezmierzone przestrzenie. Samiczka zwana Małgosią była spokojniejsza , delikatniejsza i trzymała się przy domu. Dorobiły się w ogrodzie stałej zagródki, którą dzieliły ze Świnką Morską Łini i z racji tego, że żywiły się tym samym, żyły razem w pełnej przyjaźni. Niestety, imię nadane Jasiowi okazało się prorocze. Wyszło na jaw, że Jaś to przysłowiowy Johny Walker. Jego umiejętność uciekania z ogródka, pomimo wszelkich murów, zasiek i zapór stała się na naszym osiedlu legendarna. Podejrzewałam go, że wzorem wojowniczych żółwi Ninja umie przenikać przez ściany. Po tym, jak nastąpił szereg niecodziennych sytuacji, w przebiegu których Johny odnajdywał się niespodzianie w ogródkach okolicznych sąsiadów, i po wielokrotnych wielogodzinnych poszukiwaniach Żółwia w polu (na naszych rodzimych włościach, pod każdym kamieniem i każdym krzaczkiem), postanowiłam żółwie oznakować. Nakleiłam im na skorupy czerwone taśmy na krzyż, żeby w przypadku ucieczki z zagródki było łatwiej je odnaleźć i zidentyfikować. Żółw na wolności, bowiem, idealnie wtapia się w tło i bezbłędnie komponuje się pejzażu tak, aby pozostać niezauważonym, nieuchwytnym i nieodnalezionym. Czerwone naklejki okazały się bardzo pomocne. Poszukiwanie żółwi w ogródku, w przypadku ucieczki z zagródki, zamiast trwać, jak uprzednio, kilka godzin, ograniczało się do kilku minut. Płoty między nami i sąsiadami zostały uszczelnione dodatkową siatką, wkopaną nawet w głąb gruntu na wypadek, gdyby żółwie zaplanowały sobie podkop. Wszystko wskazywało na to, że teraz to już po prostu sielanka i żadnej swawoli. Ale nie. Nic bardziej mylnego. Któregoś pięknego dnia wracam sobie beztrosko do domu i chcę nakarmić żółwie, a tu nie ma co karmić!!! Zagródka rozwalona, Johny porzucił rezydencję. Małgosia oczywiście została w domu, śpiąc pod krzaczkiem, bo gdzie by jej było lepiej. Ale nie Johny, o nie. On musiał pójść pozwiedzać.
Wielogodzinne, a nawet wielodniowe poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Żółw przepadł jak kamień w wodę, pomimo, że nie był to wcale wodny żółw. Wszyscy znajomi zostali postawieni w stan najwyższej gotowości. Została powołana straż sąsiedzka, wezwano psy gończe, zarządzono obławę, na osiedlu rozwieszono listy gończe ze zdjęciem i obietnicą wysokiej nagrody. Na próżno. Na nic żale, na nic płacze, już Cię nigdy nie zobaczę. Żółw POSZEDŁ.
Rodzina zdruzgotana, w pracy też nastroje nie najlepsze. Był koniec sierpnia, dnie jeszcze jako tako, noce już raczej zimne. Perspektywy dla żółwia fatalne. Wiadomo było, że przy spadku temperatur żółw się zwyczajnie zakopie w norze i wtedy to już nikt go nie odnajdzie. Taki żółw zakopany na stepie, to sobie normalnie hibernuje i wiosną wyłazi, ale w naszym klimacie i przy naszych temperaturach, po zimie został by z niego sopelek. W skorupie. Po tygodniu poszukiwań nadzieja zaczęła wygasać, po dwóch zanikła całkowicie, po trzech pozdejmowałam porozwieszane na osiedlu plakaty. Było po żółwiu.
Pogoda zaczęła być już brzydkojesienna,słotna i bura. Raz tylko pojawił się piękny słoneczny i ciepły dzień. I telefon.
-MacRela! U nas w ogródku biega żółw. Wasz żółw. Ile wynosi znaleźne???
Żółwia znalazła córeczka sąsiadów, i z przyjemnością przygarnęła za niego gratyfikację w postaci domku dla Petszopów.
Radość była ogromna, bo co innego stracić żółwia, jak wiadomo że trafi w dobre ręce, a co innego stracić go na pastwę losu. Trzeba się było jednak zreorganizować i przemyśleć poważnie metody wietrzenia inwentarza.
Stanęłam oko w oko z rozwiązaniem ostatecznym. Żółwia trzeba było upalować. Wystrugałam solidny pal, wywierciłam żółwiowi w skorupie gustowne dziurki, przełożyłam przez nie metalowe kółeczka i przywiązałam na długiej smyczy. Skończyły się dla niego lata bezgranicznej wolności. Wolność została mu ograniczona ku jego wielkiemu niezadowoleniu. Bez przerwy nadal kombinował, jak by tu się ulotnić. Pal udało mu się obluzować i wyciągnąć z ziemi, więc metoda okazała się nietrafiona. Bywał więc przyczepiany na smyczy do zagródki świnek, których w międzyczasie przybyło. Istniała jednak obawa ze pod naporem żółwia zagródka może ulec przesunięciu albo nawet nieplanowanej wywrotce, a w takiej sytuacji ewakuowały by się świnie. Te małe śmigające potwory, byłoby jeszcze trudniej wyłapać z ogródka, bo przestraszone, przemieszczały się z prędkością światła. Z pomocą przyszedł przypadek. Któregoś dnia przyuważyłam żółwia jak obluzował rzeczony pal i rozpoczął zwiedzanie ogrodu z przyczepioną z tyłu czerwoną smyczą. Końcówka smyczy zahaczyła o mały plastikowy samochodzik i Żółw szedł przodem a ciężaróweczka jechała za nim. Wyglądało to bardzo pociesznie, ale stało się też rozwiązaniem naszych problemów na dłuższą metę. Żółw był bowiem na tyle płaski, że był w stanie przejść pod bramą wjazdową, ale ciężarówka była wyższa i blokowała żółwia na wypadek, gdyby znowu chciał pozwiedzać ogrody sąsiadów. Od tamtej pory żółw odzyskał wolność na terenie ogrodu, i przemierzali tak sobie kilometry trasy we dwójkę z ciężarówką. Wszystko wskazywało na to, że powróciła sielanka, i nawet odrobinę swawoli.
Aż do pewnej jesieni która przyszła do nas z bardzo smutnym bagażem. Ogólnie mówiąc sytuacja mnie przerosła i postanowiłam odstawić żółwie z powrotem do lecznicy. Taf chciał, że w tamtym czasie przebywał u nas na stażu przemiły kolega Witek, wielki gadzi pasjonat. Od słowa do słowa wyszło na jaw, że ja już nie daje rady z Żółwiami, a On zawsze marzył o żółwiach. Ponieważ Witek stwierdził, że ma idealne warunki i będą w sezonie mogły hasać po jego hektarach na ranczo pod Lidzbarkiem, długo się nie zastanawiałam. Spakowałam je w malutkie walizeczki i pojechały w siną dal.
Jakiś rok później, i również pod jesień to było, przychodzi do lecznicy klientka. Z piesiem. Piesia ogarnięto, a klientka zmartwiona pyta czy przyjmujemy również żółwie.
- Bo wie Pani, Pani doktor. Ja go wzięłam ze sobą, siedzi w samochodzie, bo pomyślałam sobie , jadę z psem, to wezmę gada. Może i jemu pomożecie. Cały czas z niego leci, biegunkę ma.
- No niech Pani przyniesie. Dr MacRela u nas jest od „egzotycznych” to go obejrzy. Może wystarczy odrobaczyć.
Wyszło na jaw że rodzice Pani Klientki mają ranczo. I na tym ranczo przebywają cały sezon wiosenno-letni, do domu zjeżdżając dopiero po nastaniu pierwszych chłodów. No i właśnie zjechali bo upał jakby zelżał i pojawiły się pierwsze nocne przymrozki. Nie przyjechali jednak sami. Przywieźli ze sobą Żółwia. Żółw do nich PRZYSZEDŁ. Nawet mnie wtedy nie tknęło kiedy to mówiła, bo przyniosła go w opłakanym stanie. Nie słuchając zbyt wnikliwie jej opowieści skierowanej i tak do Dr Mouse, zaczęłam ogarniać biedaka. Żółw był ładny, duży, dorodny ale siedział w pudełku po butach wyścielonym liśćmi kapusty cały utaplany w swojej kupie. W dużej ilości kupy. Pani powiedziała że on tak cały czas ma biegunkę i jej rodzice już nie dają rady. A wystarczyłoby odstawić kapustę - pomyślałam. Pani cały czas opowiadała o rodzicach, że nie planowali żółwia i że właściwie go nie chcą, że dopóki pasł się w ogródku to nie sprawiał problemów, ale że w domu jest dość uciążliwy, że nie wiedzą jak i nie umieją się nim opiekować. Ja w tym czasie wzięłam żółwia pod kran i zaczęłam spłukiwać świeże i zaskorupiałe warstwy kału. Myłam i myłam, żółw się wiercił i przeszkadzał, ale go w końcu trochę doprałam i oczom moim ukazała się rzecz niewiarygodna. Dziurka w skorupie przy przedniej łapie! Szorowałam dalej, już teraz szczotką i przy drugiej łapie też doskrobałam się dziurki. Potem już szukałam konkretnie. Moje wnikliwe badanie wykazało przy pozostałych dwóch łapach kolejne dwa otworki.
- Dr Mouse! To jest NASZ ŻÓŁW! - Wykrzyknęłam, nie wierząc własnym oczom.
- Jak to nasz żółw? Przecież ten jest jakiś większy, a poza tym nasze żółwie pojechały z Witkiem do Lidzbarka. Przecież się nie teleportował z tęsknoty.
- A bo wie Pani, Pani doktor, moi rodzice, to ranczo, to właśnie pod Lidzbarkiem mają. I tam siedzą całe lato.
- To niewiarygodne. I mówi Pani, że ten żółw tak po prostu do nich PRZYSZEDŁ? - Dziwiła się dalej dr Mouse. Ja właśnie przestałam się dziwić bo znając wybryki żółwia zdążyłam przywyknąć. Ale i tak tym razem pobił rekord trasy.
- No tak. Któregoś dnia znaleźli go w ogródku. Ale skąd Pani wie, że to ten sam żółw co Wasz. Przecież one wszystkie wyglądają tak samo. - Pani od żółwia nagle stała się podejrzliwa, jakbym co najmniej chciała wykraść jej skarb jakiś najdroższy.
-Widzi Pani tą małą dziurkę w skorupie przy łapce? Sama ją wierciłam, żeby go na kółeczku przyczepiać. - odpowiedziałam pełna skruchy, bo moje metody wyprowadzania żółwia na smyczy wielu osobom wydawały się ekstrawaganckie, a nawet niehumanitarne.
-No ale przecież ktoś inny też mógł sobie w żółwiu dziurkę wywiercić - powątpiewała nadal podejrzliwie Pani klientka.
-Niby tak, ale ja mu wywierciłam cztery dziurki. Prawdopodobieństwo że ktoś też by to zrobił i to w tych samych miejscach jest raczej małe. - przekonywałam coraz ciszej bo było mi głupio z powodu dziurek w żółwiu.
-Niech się Pani nie dziwi - Podsumowała ze śmiechem dr Mouse - Nikt normalny w żółwiach dziurek nie wierci, to nie jest standardowa procedura. Tylko u nas tacy wariaci pracują.
-No ale skąd Wasz żółw znalazł się pod Lidzbarkiem? Nie dawała za wygraną Pani Klientka.
-Bo żółwie w ogóle były dwa. I nasz kolega, stażysta z Lidzbarka, przygarnął je od nas - tłumaczyła niestrudzenie, rozbawiona sytuacją szefowa. - MacRela, zadzwoń do Witka i powiedz, żeby przeliczył żółwie. Niech sprawdzi czy stan mu się zgadza.
Zadzwoniłam. Witek nie odbierał, co było dziwne bo zawsze odbierał od razu.
-Pewnie się boi. Zgubił żółwia i ma wyrzuty sumienia - zażartowała dr Mouse.- dzwoń do Cherry, ona zna go najlepiej, może coś wie.
-Cześć Cherry, tu MacRela. Mam takie szybkie pytanko. Czy Witkowi nie zgubił się jeden żółw?
-Nic nie wiem, ale Witek jest u mnie to zaraz go przepytam. Witek mów prawdę, ile masz żółwi?....... O matko! On mówi, że tego dużego mu ukradli! Siedziały przyczepione na sznureczkach do tych twoich dziurek i któregoś dnia przychodzi a na sznurku tylko dziewczynka siedzi, a dużego nie ma. Sznurek wyglądał na przecięty więc był pewien, że dużego ukradli. Dziwił się tylko, że dziewczynkę zostawili. A czemu pytasz? Skąd wiedziałaś, że się zgubił?
-Bo żółw jest właśnie u nas w lecznicy! Wrócił. -powiedziałam ze śmiechem, rozbawiona całą wielowątkową sytuacją.
-Ale jak to wrócił? Ma wmontowanego GPS-a? - dziwiła się Cherry
-Nie. Jest znacznie weselej. Zadzwonię do Ciebie później, i wszystko opowiem. A Witek ma w kły, że nie zadzwonił i nie powiedział o zgubie.
-On się bał, że pomyślicie, że jest nieodpowiedzialnym opiekunem żółwi i nie zabezpieczył ich należycie przed kradzieżą. Bał się, że dziewczynkę tez mu zabierzecie. Oddacie mu teraz tego żółwia?
-Nie wiemy, bo teraz to on już jakby nie nasz. Zadzwonie zaraz to Ci wszystko wytłumaczę. Na razie się tu muszę dogadać, co dalej. To nara.
-Dobra to czekamy z niecierpliwością. Pa.
-Słyszałyście rozmowę. Witkowi został tylko jeden żółw. Drugi sobie POSZEDŁ.
-No i co teraz? Mam Wam go teraz oddać?- Spytała niepewnie Pani Klientka?
-To zależy o Pani – odpowiedziałam uczciwie - do Was przyszedł, to jest Wasz. Mogę wyleczyć go z biegunki. Opowiem Pani wszystko odnośnie warunków utrzymania i żywienia żółwia. Mówiła Pani jednak, że Pani rodzice go nie chcą, więc możemy go równie dobrze od Pani przejąć i odwieźć z powrotem Witkowi.
- No to ja już sama nie wiem. Ja go na pewno nie wezmę. Muszę zapytać rodziców, czy go chcą, czy oddajemy. - i sięgnęła po telefon.
Rodzice żółwia nie chcieli.
Tym sposobem Żółw wrócił i został. Wspólnie z mężem doszliśmy do wniosku, że ciąży na nas jakieś fatum i że żółw nas zwyczajnie prześladuje. Nie ważne gdzie by nie trafił, zawsze wraca. No to już go nie będziemy oddawać. Na łożu śmierci leżąc, będę musiała poszukać mu jakichś dobrych rąk do opieki. Albo przekażę go w testamencie.
-Heniek, żółw wrócił. - Właśnie przyjechałam z pracy i postanowiłam uszczęśliwić męża nadzwyczajnymi nowinami.
-Jaki żółw! Jak to wrócił! Piechotą? Przecież wyjechał do Lidzbarka!
-No powiem Ci, że sama w to nie wierzę, ale wrócił. Historia jak z archiwum X, albo z bajek Disneya. Z serii tych,”jak nie zobaczę to nie uwierzę”. Więc zobacz, i uwierz. ŻÓŁW! – i udostępniłam gada do oględzin w pełnej okazałości.
-No żółw, jak żółw, głowa, nogi skorupa. Normalka. Skąd wiesz, że nasz?-spytał podchwytliwie małżonek. - Ten jakiś większy jest, wypasiony. Nie wciskaj mi tu ciemnoty. Ledwo się tamtych pozbyliśmy a Ty znowu jakieś tałatajstwo do domu przygarniasz.
-Ale Heniek, to nasz żółw! Zobacz, ma dziurki!!!
-Ja pierniczę, faktycznie. Nasz żółw! Ale jak on wrócił? Przecież to niemożliwe. Takie rzeczy się nie dzieją na prawde!
-Dzieją się. U nas wszystko się może zdarzyć.
-No tak, dom wariatów.
I tu gwoli wyjaśnienia całkowicie prawdziwą historię żółwia zamieszczam:
JOHNY WALKER- HISTORIA PRAWDZIWA
Moja szefowa dr Mouse kupiła sobie, a właściwie swojej córce żółwia stepowego. Żółw sobie żył spokojnie, nie wadząc nikomu, aż tu nagle, któregoś dnia, pojawił się drugi Żółw. Drugi Żółw PRZYSZEDŁ. Zaprawdę powiadam Wam przyszedł. Okoliczności pojawienia się żółwia giną w mrokach przeszłości i pozostają niewyjaśnione, aczkolwiek najbardziej prawdopodobne wersje są dwie. Jedna z nich mówi, że przyszedł samodzielnie do lecznicy (i tu zdrowy rozsądek podpowiada, że został tam podrzucony, ale sama zainteresowana, zamieszana w sprawę znalazczyni, kategorycznie temu zaprzecza, podtrzymując wersję z samodzielnym, ochotniczym przyjściem). Druga wersja głosi, że faktycznie przyszedł do ogródka, chcąc się zapoznać z przebywającą tam koleżanką, co jest dużo bardziej prawdopodobne, i czemu, zważywszy zarówno żółwiowe feromony, jak i szereg późniejszych wydarzeń, trudno się dziwić.
Niezależnie od początków Żółwia w rodzinie, wiadomym jest, że tak jak przyszedł, tak pozostał i był przez długie lata jej częścią. Wiadomym jest również, że dzieci często chcą mieć zwierzątko i na początku się nim cudownie opiekują, i zajmują, i pieszczą je, i bawią się z nim, i dają mu słodkie imiona. Z czasem jednak, w tą sielankę, zaczyna wkradać się stalowa brutalna rzeczywistość. Dzieci rosną, zaczynają mieć inne zajęcia, koleżanki, lekcje francuskiego, fortepian, jazdy konne, tenisa i inne obowiązki panienek z dobrego domu. A żółwie, które były ku swemu wielkiemu niezadowoleniu wożone w wózku dziecięcym i przebierane w niegustowne różowe falbanki idą w odstawkę do terrarium, gdzie w ciszy i spokoju mogą zagrzebać się w ściółkę i leniuchować pod lampą grzewczą. W brutalną rzeczywistość potrafią się jednak wmanewrować stalowe realia życia. Mogą bowiem przyjść czasy kiedy dzieciom nie chce się w takim żółwiowym terrarium posprzątać. I śmierdzi. Smród ściąga wówczas uwagę rodziców, na porzucone samym sobie, dwie biedne niewinne skorupy. A rodzice jak to rodzice, aby przywołać swoje niesforne pociechy do porządku potrafią postawić ultimatum: „Albo posprzątasz, albo wywalam je z domu”. I Niestety. Rodzice muszą pozostać konsekwentni jak bachor nie ogarnie.
Tym sposobem żółwie zmieniły miejsce zamieszkania. Trafiły na kilka ładnych parę lat do lecznicy, ku uciesze większych i mniejszych klientów. W tym czasie, w lecznicy, wiele zdążyło się pozmieniać. Podochodziły nowe osoby, pozmienialiśmy miejsca zamieszkania, porodziły się nam dzieci, ale żółwie, niezmiennie, pozostały na swoim miejscu. Jak to żółwie. Niewzruszone.
Aż do pewnego feralnego roku, w którym nastąpiła awaria pieca grzewczego i temperatura w lecznicy znacznie spadła, co zasadniczo wpłynęło na dalsze losy żółwi. Okazało się bowiem że ich żaróweczka nie wystarcza i jest im za zimno. Żółwie stepowe jak sama nazwa wskazuje żyją w stepie i są przyzwyczajone do wyższych temperatur. Żeby prawidłowo funkcjonować potrzebują do 30 C w dzień i nasze 13-15 C przestało im odpowiadać. Jadły coraz mniej, stały się nieruchliwe, i ogólnie prezentowały sobą obraz nędzy i rozpaczy. Powzięłam zatem męską decyzję i postanowiłam je przygarnąć na czas wiosny i lata, żeby mogły pobiegać sobie do woli po ogródku, nacieszyć świeżą trawką i powygrzewać na słonku. Żółwie zostały dwa lata. Samiec popularnie zwany Jasiem był bardzo odważny i przedsiębiorczy. Lubił zwiedzać nowe lądy i przemierzać niezmierzone przestrzenie. Samiczka zwana Małgosią była spokojniejsza , delikatniejsza i trzymała się przy domu. Dorobiły się w ogrodzie stałej zagródki, którą dzieliły ze Świnką Morską Łini i z racji tego, że żywiły się tym samym, żyły razem w pełnej przyjaźni. Niestety, imię nadane Jasiowi okazało się prorocze. Wyszło na jaw, że Jaś to przysłowiowy Johny Walker. Jego umiejętność uciekania z ogródka, pomimo wszelkich murów, zasiek i zapór stała się na naszym osiedlu legendarna. Podejrzewałam go, że wzorem wojowniczych żółwi Ninja umie przenikać przez ściany. Po tym, jak nastąpił szereg niecodziennych sytuacji, w przebiegu których Johny odnajdywał się niespodzianie w ogródkach okolicznych sąsiadów, i po wielokrotnych wielogodzinnych poszukiwaniach Żółwia w polu (na naszych rodzimych włościach, pod każdym kamieniem i każdym krzaczkiem), postanowiłam żółwie oznakować. Nakleiłam im na skorupy czerwone taśmy na krzyż, żeby w przypadku ucieczki z zagródki było łatwiej je odnaleźć i zidentyfikować. Żółw na wolności, bowiem, idealnie wtapia się w tło i bezbłędnie komponuje się pejzażu tak, aby pozostać niezauważonym, nieuchwytnym i nieodnalezionym. Czerwone naklejki okazały się bardzo pomocne. Poszukiwanie żółwi w ogródku, w przypadku ucieczki z zagródki, zamiast trwać, jak uprzednio, kilka godzin, ograniczało się do kilku minut. Płoty między nami i sąsiadami zostały uszczelnione dodatkową siatką, wkopaną nawet w głąb gruntu na wypadek, gdyby żółwie zaplanowały sobie podkop. Wszystko wskazywało na to, że teraz to już po prostu sielanka i żadnej swawoli. Ale nie. Nic bardziej mylnego. Któregoś pięknego dnia wracam sobie beztrosko do domu i chcę nakarmić żółwie, a tu nie ma co karmić!!! Zagródka rozwalona, Johny porzucił rezydencję. Małgosia oczywiście została w domu, śpiąc pod krzaczkiem, bo gdzie by jej było lepiej. Ale nie Johny, o nie. On musiał pójść pozwiedzać.
Wielogodzinne, a nawet wielodniowe poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Żółw przepadł jak kamień w wodę, pomimo, że nie był to wcale wodny żółw. Wszyscy znajomi zostali postawieni w stan najwyższej gotowości. Została powołana straż sąsiedzka, wezwano psy gończe, zarządzono obławę, na osiedlu rozwieszono listy gończe ze zdjęciem i obietnicą wysokiej nagrody. Na próżno. Na nic żale, na nic płacze, już Cię nigdy nie zobaczę. Żółw POSZEDŁ.
Rodzina zdruzgotana, w pracy też nastroje nie najlepsze. Był koniec sierpnia, dnie jeszcze jako tako, noce już raczej zimne. Perspektywy dla żółwia fatalne. Wiadomo było, że przy spadku temperatur żółw się zwyczajnie zakopie w norze i wtedy to już nikt go nie odnajdzie. Taki żółw zakopany na stepie, to sobie normalnie hibernuje i wiosną wyłazi, ale w naszym klimacie i przy naszych temperaturach, po zimie został by z niego sopelek. W skorupie. Po tygodniu poszukiwań nadzieja zaczęła wygasać, po dwóch zanikła całkowicie, po trzech pozdejmowałam porozwieszane na osiedlu plakaty. Było po żółwiu.
Pogoda zaczęła być już brzydkojesienna,słotna i bura. Raz tylko pojawił się piękny słoneczny i ciepły dzień. I telefon.
-MacRela! U nas w ogródku biega żółw. Wasz żółw. Ile wynosi znaleźne???
Żółwia znalazła córeczka sąsiadów, i z przyjemnością przygarnęła za niego gratyfikację w postaci domku dla Petszopów.
Radość była ogromna, bo co innego stracić żółwia, jak wiadomo że trafi w dobre ręce, a co innego stracić go na pastwę losu. Trzeba się było jednak zreorganizować i przemyśleć poważnie metody wietrzenia inwentarza.
Stanęłam oko w oko z rozwiązaniem ostatecznym. Żółwia trzeba było upalować. Wystrugałam solidny pal, wywierciłam żółwiowi w skorupie gustowne dziurki, przełożyłam przez nie metalowe kółeczka i przywiązałam na długiej smyczy. Skończyły się dla niego lata bezgranicznej wolności. Wolność została mu ograniczona ku jego wielkiemu niezadowoleniu. Bez przerwy nadal kombinował, jak by tu się ulotnić. Pal udało mu się obluzować i wyciągnąć z ziemi, więc metoda okazała się nietrafiona. Bywał więc przyczepiany na smyczy do zagródki świnek, których w międzyczasie przybyło. Istniała jednak obawa ze pod naporem żółwia zagródka może ulec przesunięciu albo nawet nieplanowanej wywrotce, a w takiej sytuacji ewakuowały by się świnie. Te małe śmigające potwory, byłoby jeszcze trudniej wyłapać z ogródka, bo przestraszone, przemieszczały się z prędkością światła. Z pomocą przyszedł przypadek. Któregoś dnia przyuważyłam żółwia jak obluzował rzeczony pal i rozpoczął zwiedzanie ogrodu z przyczepioną z tyłu czerwoną smyczą. Końcówka smyczy zahaczyła o mały plastikowy samochodzik i Żółw szedł przodem a ciężaróweczka jechała za nim. Wyglądało to bardzo pociesznie, ale stało się też rozwiązaniem naszych problemów na dłuższą metę. Żółw był bowiem na tyle płaski, że był w stanie przejść pod bramą wjazdową, ale ciężarówka była wyższa i blokowała żółwia na wypadek, gdyby znowu chciał pozwiedzać ogrody sąsiadów. Od tamtej pory żółw odzyskał wolność na terenie ogrodu, i przemierzali tak sobie kilometry trasy we dwójkę z ciężarówką. Wszystko wskazywało na to, że powróciła sielanka, i nawet odrobinę swawoli.
Aż do pewnej jesieni która przyszła do nas z bardzo smutnym bagażem. Ogólnie mówiąc sytuacja mnie przerosła i postanowiłam odstawić żółwie z powrotem do lecznicy. Taf chciał, że w tamtym czasie przebywał u nas na stażu przemiły kolega Witek, wielki gadzi pasjonat. Od słowa do słowa wyszło na jaw, że ja już nie daje rady z Żółwiami, a On zawsze marzył o żółwiach. Ponieważ Witek stwierdził, że ma idealne warunki i będą w sezonie mogły hasać po jego hektarach na ranczo pod Lidzbarkiem, długo się nie zastanawiałam. Spakowałam je w malutkie walizeczki i pojechały w siną dal.
Jakiś rok później, i również pod jesień to było, przychodzi do lecznicy klientka. Z piesiem. Piesia ogarnięto, a klientka zmartwiona pyta czy przyjmujemy również żółwie.
- Bo wie Pani, Pani doktor. Ja go wzięłam ze sobą, siedzi w samochodzie, bo pomyślałam sobie , jadę z psem, to wezmę gada. Może i jemu pomożecie. Cały czas z niego leci, biegunkę ma.
- No niech Pani przyniesie. Dr MacRela u nas jest od „egzotycznych” to go obejrzy. Może wystarczy odrobaczyć.
Wyszło na jaw że rodzice Pani Klientki mają ranczo. I na tym ranczo przebywają cały sezon wiosenno-letni, do domu zjeżdżając dopiero po nastaniu pierwszych chłodów. No i właśnie zjechali bo upał jakby zelżał i pojawiły się pierwsze nocne przymrozki. Nie przyjechali jednak sami. Przywieźli ze sobą Żółwia. Żółw do nich PRZYSZEDŁ. Nawet mnie wtedy nie tknęło kiedy to mówiła, bo przyniosła go w opłakanym stanie. Nie słuchając zbyt wnikliwie jej opowieści skierowanej i tak do Dr Mouse, zaczęłam ogarniać biedaka. Żółw był ładny, duży, dorodny ale siedział w pudełku po butach wyścielonym liśćmi kapusty cały utaplany w swojej kupie. W dużej ilości kupy. Pani powiedziała że on tak cały czas ma biegunkę i jej rodzice już nie dają rady. A wystarczyłoby odstawić kapustę - pomyślałam. Pani cały czas opowiadała o rodzicach, że nie planowali żółwia i że właściwie go nie chcą, że dopóki pasł się w ogródku to nie sprawiał problemów, ale że w domu jest dość uciążliwy, że nie wiedzą jak i nie umieją się nim opiekować. Ja w tym czasie wzięłam żółwia pod kran i zaczęłam spłukiwać świeże i zaskorupiałe warstwy kału. Myłam i myłam, żółw się wiercił i przeszkadzał, ale go w końcu trochę doprałam i oczom moim ukazała się rzecz niewiarygodna. Dziurka w skorupie przy przedniej łapie! Szorowałam dalej, już teraz szczotką i przy drugiej łapie też doskrobałam się dziurki. Potem już szukałam konkretnie. Moje wnikliwe badanie wykazało przy pozostałych dwóch łapach kolejne dwa otworki.
- Dr Mouse! To jest NASZ ŻÓŁW! - Wykrzyknęłam, nie wierząc własnym oczom.
- Jak to nasz żółw? Przecież ten jest jakiś większy, a poza tym nasze żółwie pojechały z Witkiem do Lidzbarka. Przecież się nie teleportował z tęsknoty.
- A bo wie Pani, Pani doktor, moi rodzice, to ranczo, to właśnie pod Lidzbarkiem mają. I tam siedzą całe lato.
- To niewiarygodne. I mówi Pani, że ten żółw tak po prostu do nich PRZYSZEDŁ? - Dziwiła się dalej dr Mouse. Ja właśnie przestałam się dziwić bo znając wybryki żółwia zdążyłam przywyknąć. Ale i tak tym razem pobił rekord trasy.
- No tak. Któregoś dnia znaleźli go w ogródku. Ale skąd Pani wie, że to ten sam żółw co Wasz. Przecież one wszystkie wyglądają tak samo. - Pani od żółwia nagle stała się podejrzliwa, jakbym co najmniej chciała wykraść jej skarb jakiś najdroższy.
-Widzi Pani tą małą dziurkę w skorupie przy łapce? Sama ją wierciłam, żeby go na kółeczku przyczepiać. - odpowiedziałam pełna skruchy, bo moje metody wyprowadzania żółwia na smyczy wielu osobom wydawały się ekstrawaganckie, a nawet niehumanitarne.
-No ale przecież ktoś inny też mógł sobie w żółwiu dziurkę wywiercić - powątpiewała nadal podejrzliwie Pani klientka.
-Niby tak, ale ja mu wywierciłam cztery dziurki. Prawdopodobieństwo że ktoś też by to zrobił i to w tych samych miejscach jest raczej małe. - przekonywałam coraz ciszej bo było mi głupio z powodu dziurek w żółwiu.
-Niech się Pani nie dziwi - Podsumowała ze śmiechem dr Mouse - Nikt normalny w żółwiach dziurek nie wierci, to nie jest standardowa procedura. Tylko u nas tacy wariaci pracują.
-No ale skąd Wasz żółw znalazł się pod Lidzbarkiem? Nie dawała za wygraną Pani Klientka.
-Bo żółwie w ogóle były dwa. I nasz kolega, stażysta z Lidzbarka, przygarnął je od nas - tłumaczyła niestrudzenie, rozbawiona sytuacją szefowa. - MacRela, zadzwoń do Witka i powiedz, żeby przeliczył żółwie. Niech sprawdzi czy stan mu się zgadza.
Zadzwoniłam. Witek nie odbierał, co było dziwne bo zawsze odbierał od razu.
-Pewnie się boi. Zgubił żółwia i ma wyrzuty sumienia - zażartowała dr Mouse.- dzwoń do Cherry, ona zna go najlepiej, może coś wie.
-Cześć Cherry, tu MacRela. Mam takie szybkie pytanko. Czy Witkowi nie zgubił się jeden żółw?
-Nic nie wiem, ale Witek jest u mnie to zaraz go przepytam. Witek mów prawdę, ile masz żółwi?....... O matko! On mówi, że tego dużego mu ukradli! Siedziały przyczepione na sznureczkach do tych twoich dziurek i któregoś dnia przychodzi a na sznurku tylko dziewczynka siedzi, a dużego nie ma. Sznurek wyglądał na przecięty więc był pewien, że dużego ukradli. Dziwił się tylko, że dziewczynkę zostawili. A czemu pytasz? Skąd wiedziałaś, że się zgubił?
-Bo żółw jest właśnie u nas w lecznicy! Wrócił. -powiedziałam ze śmiechem, rozbawiona całą wielowątkową sytuacją.
-Ale jak to wrócił? Ma wmontowanego GPS-a? - dziwiła się Cherry
-Nie. Jest znacznie weselej. Zadzwonię do Ciebie później, i wszystko opowiem. A Witek ma w kły, że nie zadzwonił i nie powiedział o zgubie.
-On się bał, że pomyślicie, że jest nieodpowiedzialnym opiekunem żółwi i nie zabezpieczył ich należycie przed kradzieżą. Bał się, że dziewczynkę tez mu zabierzecie. Oddacie mu teraz tego żółwia?
-Nie wiemy, bo teraz to on już jakby nie nasz. Zadzwonie zaraz to Ci wszystko wytłumaczę. Na razie się tu muszę dogadać, co dalej. To nara.
-Dobra to czekamy z niecierpliwością. Pa.
-Słyszałyście rozmowę. Witkowi został tylko jeden żółw. Drugi sobie POSZEDŁ.
-No i co teraz? Mam Wam go teraz oddać?- Spytała niepewnie Pani Klientka?
-To zależy o Pani – odpowiedziałam uczciwie - do Was przyszedł, to jest Wasz. Mogę wyleczyć go z biegunki. Opowiem Pani wszystko odnośnie warunków utrzymania i żywienia żółwia. Mówiła Pani jednak, że Pani rodzice go nie chcą, więc możemy go równie dobrze od Pani przejąć i odwieźć z powrotem Witkowi.
- No to ja już sama nie wiem. Ja go na pewno nie wezmę. Muszę zapytać rodziców, czy go chcą, czy oddajemy. - i sięgnęła po telefon.
Rodzice żółwia nie chcieli.
Tym sposobem Żółw wrócił i został. Wspólnie z mężem doszliśmy do wniosku, że ciąży na nas jakieś fatum i że żółw nas zwyczajnie prześladuje. Nie ważne gdzie by nie trafił, zawsze wraca. No to już go nie będziemy oddawać. Na łożu śmierci leżąc, będę musiała poszukać mu jakichś dobrych rąk do opieki. Albo przekażę go w testamencie.
- silje
- Moderator globalny
- Posty: 7964
- Rejestracja: 07 lip 2013, 21:24
- Miejscowość: Sztum/Czernin
- Lokalizacja: woj. pomorskie
- Kontakt:
Re: Przygody Świni Łini
Zaczytuję się normalnie . Masz świetne poczucie humoru i lekką rękę do pisania
No i teraz wiem, skąd żółw Niesamowita historia.
No i teraz wiem, skąd żółw Niesamowita historia.
Moje kochane świnki (po)morskie: Bronek, Finka, Dorjan, Sajka, Imre, Lotka +9 w DT
Re: Przygody Świni Łini
Bardzo dziękuję za dobre slowo Nic bardziej nie motywuje niż pochwała.
- joanna ch
- Posty: 5254
- Rejestracja: 24 cze 2014, 16:55
- Miejscowość: Warszawa Saska Kępa
- Kontakt:
Re: Przygody Świni Łini
łaaaa! Historia z żółwiem palce lizać
Re: Przygody Świni Łini
Jesteście przemiłe. Do tej pory smarowałam te wypoty dla własnej przyjemności. a teraz też trochę dla cudzej To nawet fajniejsze.
***
-Emilka, chodź, mama coś niesie. - wrzasnęła Lila, widząc mnie przez okno.
-Co? - warknęła Emcia, swoim ulubionym wrednym tonem, zarezerwowanym wyłącznie dla siostry. Była zajęta budowaniem domku dla wróżek i "nie lubiła mieć w tym przeszkadzane".
-No mówię Ci, karton niesie, na pewno jakieś zwiezę znowu psyniosła .- wysepleniła podniecona Lila.
-Dobra, lecimy. - podjęła decyzję Emcia. Natychmiast porzuciła swoje zajęcia i pogalopowały razem po schodach.
-Mama co przyniosłaś? Co tam masz? To świnka?- zarzuciła mnie pytaniami, pełna entuzjazmu starsza potomka.
-Moze to znowu ptasek - podchwyciła zgadywanie Lila
-Buty mam. - burknęłam trochę niemiło bo zamiast dać mi wejść zagrodziły mi drogę wieszając się na mnie.
-Jak to buty? - rozczarowanie Emci było wręcz namacalne. - nie żartuj, pokaż co masz.
-No buty mam dziecko. Buty sobie kupiłam. Normalni ludzie jak wracają do domu z pudełkiem od butów to niosą w nim buty!
-Normalni ludzie to tak. - wtrącił złośliwie, niby to zaczytany w książce, Małżonek
-No wiesz! - obraziła się na mnie Emcia - A my się tu cieszymy na darmo. - i zabrały się obie do pokoju. Obraza majestatu normalnie. I foch.
Następnym razem będę musiała wymyślić jakiś bardziej ekstraordynaryjny pojemnik do przemycania obcej zwierzyny do domu. Dzieci zrobiły się czujne. W kartonie oczywiście była świnia, ale w bardzo kiepskim stanie i nie chciałam, żeby moje dziewczyny ją dodatkowo stresowały. Rano jechała na zabieg i miała u nas tylko przenocować w dyżurnym, świńskim pojemniku na pościel pod łóżkiem. Miałam nadzieję, że będzie siedziała cicho, jak mysz pod miotłą. Jak bachorstwo usłyszy quiki, to mi zrobią w nocy nalot w pokoju.
***
-Emilka, chodź, mama coś niesie. - wrzasnęła Lila, widząc mnie przez okno.
-Co? - warknęła Emcia, swoim ulubionym wrednym tonem, zarezerwowanym wyłącznie dla siostry. Była zajęta budowaniem domku dla wróżek i "nie lubiła mieć w tym przeszkadzane".
-No mówię Ci, karton niesie, na pewno jakieś zwiezę znowu psyniosła .- wysepleniła podniecona Lila.
-Dobra, lecimy. - podjęła decyzję Emcia. Natychmiast porzuciła swoje zajęcia i pogalopowały razem po schodach.
-Mama co przyniosłaś? Co tam masz? To świnka?- zarzuciła mnie pytaniami, pełna entuzjazmu starsza potomka.
-Moze to znowu ptasek - podchwyciła zgadywanie Lila
-Buty mam. - burknęłam trochę niemiło bo zamiast dać mi wejść zagrodziły mi drogę wieszając się na mnie.
-Jak to buty? - rozczarowanie Emci było wręcz namacalne. - nie żartuj, pokaż co masz.
-No buty mam dziecko. Buty sobie kupiłam. Normalni ludzie jak wracają do domu z pudełkiem od butów to niosą w nim buty!
-Normalni ludzie to tak. - wtrącił złośliwie, niby to zaczytany w książce, Małżonek
-No wiesz! - obraziła się na mnie Emcia - A my się tu cieszymy na darmo. - i zabrały się obie do pokoju. Obraza majestatu normalnie. I foch.
Następnym razem będę musiała wymyślić jakiś bardziej ekstraordynaryjny pojemnik do przemycania obcej zwierzyny do domu. Dzieci zrobiły się czujne. W kartonie oczywiście była świnia, ale w bardzo kiepskim stanie i nie chciałam, żeby moje dziewczyny ją dodatkowo stresowały. Rano jechała na zabieg i miała u nas tylko przenocować w dyżurnym, świńskim pojemniku na pościel pod łóżkiem. Miałam nadzieję, że będzie siedziała cicho, jak mysz pod miotłą. Jak bachorstwo usłyszy quiki, to mi zrobią w nocy nalot w pokoju.
Re: Przygody Świni Łini
***
-Emilka, ogarniaj się szybciej, spieszymy się. Nie ma czasu na Twoje grzebanie. - pogoniłam Emcię trochę zniecierpliwiona, bo wszystkie dzieci dawno się już poubierały i teraz się suszyły. My zostałyśmy, jak zwykle, ostatnie w szatni, bo Emilka po raz trzeci sprawdzała, czy skarpetki są aby na pewno porządnie naciągnięte. I czy równo leżą. I tak samo z każda sztuką ubranka.
-A co robimy? - spytała zaciekawiona, bo zwykle czekam w spokoju, aż sama się pozbiera do kupy.
-Odbieramy świnię po basenie. - wyjawiłam sekret bo wiedziałam, że nic na świecie nie pogoni jej równie skutecznie.
-OOOOOOOOOO!!! CUDOWNIE!!! Co to za świnia? Na co jest chora? Na długo zostaje? Może mieszkać w naszym pokoju? - Emilka najwyraźniej dostała słowotoku ze szczęścia.
-Spokojnie. Nie krzycz, bo mi uszy odpadną i będę głupio wyglądać. - Świnia jest ze Stowarzyszenia. Będzie miała operację, zostaje aż wydobrzeje, może mieszkać w waszym pokoju.
- A może jechać u mnie na kolanach? - spytała Emcia w upojeniu.
- Nie, może jechać w swojej klateczce. Będzie się tam czuła bezpiecznie.
- A klatka może jechać u mnie na kolanach? - chęć kontaktu z nową świnią wyraźnie przegrywała w przedbiegach z trudami podróży.
-Kochanie, nie zmieści Ci się. Będzie jechała w bagażniku. Tam jest dużo miejsca i jest dużo bezpieczniej zarówno dla świni jak i dla nas. Zdejmiemy pokrywę od bagażnika to będziesz mogła do niej zerkać po drodze. - czułam że Emcia lada chwila wymyśli, że będzie jechała ze świnią w bagażniku
-A mogę jechać ze świnią w bagażniku?
No po prostu wiedziałam. Na szczęście wymiary zarówno bagażnika jak i klatki wyraźnie wykluczały możliwość przebywania tam osób postronnych.
Zmieściła się tylko świnia z dobrodziejstwem inwentarza.
Odebrałyśmy prosiaka od Miss Green Kindly w nieprzyjemnych okolicznościach przyrody. Gwałtowne porywy zimnego wietrzyska, urywały głowę, dlatego konwersacja była ograniczona prawie wyłącznie do „Dzieńdobry i Dowidzenia”. Wcześniej gdy umawiałyśmy się gdzie mam podjechać, dowiedziałam się tylko, że świnia jest w czapce i jedzie w swojej klatce. Nie ukrywam, ze zatkało mnie na tyle, żeby nie zadawać dalszych pytań tylko zobaczyć co będzie. No wiem, że wczesna wiosna, zimno nie rozpieszcza, wiatr tym bardziej, ale świnia w czapce? A szalik? O szaliku nie było mowy. Że nie wspomnę o jakiejś kurtce czy płaszczu. Bardziej by ogrzały niż sama czapka. Ale w końcu co ja się czepiam. To nie moja świnia, ja tu tylko sprzątam. Jak chce to niech jeździ nawet w cylindrze. Ostatecznie może chciała zadać szyku na występach gościnnych.
-Emilka, ogarniaj się szybciej, spieszymy się. Nie ma czasu na Twoje grzebanie. - pogoniłam Emcię trochę zniecierpliwiona, bo wszystkie dzieci dawno się już poubierały i teraz się suszyły. My zostałyśmy, jak zwykle, ostatnie w szatni, bo Emilka po raz trzeci sprawdzała, czy skarpetki są aby na pewno porządnie naciągnięte. I czy równo leżą. I tak samo z każda sztuką ubranka.
-A co robimy? - spytała zaciekawiona, bo zwykle czekam w spokoju, aż sama się pozbiera do kupy.
-Odbieramy świnię po basenie. - wyjawiłam sekret bo wiedziałam, że nic na świecie nie pogoni jej równie skutecznie.
-OOOOOOOOOO!!! CUDOWNIE!!! Co to za świnia? Na co jest chora? Na długo zostaje? Może mieszkać w naszym pokoju? - Emilka najwyraźniej dostała słowotoku ze szczęścia.
-Spokojnie. Nie krzycz, bo mi uszy odpadną i będę głupio wyglądać. - Świnia jest ze Stowarzyszenia. Będzie miała operację, zostaje aż wydobrzeje, może mieszkać w waszym pokoju.
- A może jechać u mnie na kolanach? - spytała Emcia w upojeniu.
- Nie, może jechać w swojej klateczce. Będzie się tam czuła bezpiecznie.
- A klatka może jechać u mnie na kolanach? - chęć kontaktu z nową świnią wyraźnie przegrywała w przedbiegach z trudami podróży.
-Kochanie, nie zmieści Ci się. Będzie jechała w bagażniku. Tam jest dużo miejsca i jest dużo bezpieczniej zarówno dla świni jak i dla nas. Zdejmiemy pokrywę od bagażnika to będziesz mogła do niej zerkać po drodze. - czułam że Emcia lada chwila wymyśli, że będzie jechała ze świnią w bagażniku
-A mogę jechać ze świnią w bagażniku?
No po prostu wiedziałam. Na szczęście wymiary zarówno bagażnika jak i klatki wyraźnie wykluczały możliwość przebywania tam osób postronnych.
Zmieściła się tylko świnia z dobrodziejstwem inwentarza.
Odebrałyśmy prosiaka od Miss Green Kindly w nieprzyjemnych okolicznościach przyrody. Gwałtowne porywy zimnego wietrzyska, urywały głowę, dlatego konwersacja była ograniczona prawie wyłącznie do „Dzieńdobry i Dowidzenia”. Wcześniej gdy umawiałyśmy się gdzie mam podjechać, dowiedziałam się tylko, że świnia jest w czapce i jedzie w swojej klatce. Nie ukrywam, ze zatkało mnie na tyle, żeby nie zadawać dalszych pytań tylko zobaczyć co będzie. No wiem, że wczesna wiosna, zimno nie rozpieszcza, wiatr tym bardziej, ale świnia w czapce? A szalik? O szaliku nie było mowy. Że nie wspomnę o jakiejś kurtce czy płaszczu. Bardziej by ogrzały niż sama czapka. Ale w końcu co ja się czepiam. To nie moja świnia, ja tu tylko sprzątam. Jak chce to niech jeździ nawet w cylindrze. Ostatecznie może chciała zadać szyku na występach gościnnych.
- porcella
- Moderator globalny
- Posty: 23114
- Rejestracja: 07 lip 2013, 22:39
- Miejscowość: Warszawa
- Lokalizacja: Warszawa-Mokotów
- Kontakt:
Re: Przygody Świni Łini
z napięciem czekam na wyjasnienie kwestii świni w czapce
I - dopiero przeczytałam o żółwiu... Masz rację z tym testamentem. Mój znajomy ma żółwia, który do niego przyszedł na cmentarzu zresztą, w jednej z podwarszawskich miejscowości, mieszkają sobie razem od lat dwudziestu kilku. Znajomy dobiega 70, żółw jest stepowy, stale powoli rośnie...
I - dopiero przeczytałam o żółwiu... Masz rację z tym testamentem. Mój znajomy ma żółwia, który do niego przyszedł na cmentarzu zresztą, w jednej z podwarszawskich miejscowości, mieszkają sobie razem od lat dwudziestu kilku. Znajomy dobiega 70, żółw jest stepowy, stale powoli rośnie...