Puffy trafiła do nas 15 lipca. Jako druga żona (po zmarłej 10 lipca Tamarze, też teddy) Zająca (obecnie 7 lat). Miała wówczas około 2 lat. Od początku niepokoiło mnie trochę jej krztuszenie się i ospałość. Podróż, przeprowadzka, stres wiadomo. 24 lipca dostała mocnej biegunki, pojechaliśmy na dyżur. Zapalenie płuc. Walczyliśmy niemal dzień w dzień od tamtej pory, z krótkimi przerwami. Wciąż dostawała nowe antybiotyki, leki. Jeździliśmy przez jakiś czas co dzień na zastrzyki, w końcu mimo lęku nauczyłam się je robić sama. Kupiliśmy nawet nebulizator dla niej. Biednej Puffy poza problemami oddechowymi wciąż coś wychodziło nowego: piasek w woreczku, chore serduszko (prawdopodobnie w wyniku ciągłych zapaleń płuc), cierpiała na wzdęcia i raz złamały jej się oba górne siekacze. Zaczął też się robić kamień w pęcherzu, leczyliśmy. Było ciężko, nie ukrywam, że też finansowo, poszło kilka tys. przez te parę miesięcy. Ale walczyliśmy do końca ile się tylko dało. Wczoraj spędziliśmy cały dzień w klinikach, najpierw w MV, później do wieczora w Multiwecie. Była natleniana, dostawała kolejne leki. Rano byłam skłonna jej ulżyć, ale TZet się uparł, że jeszcze będziemy walczyć. Z jednej strony żałuję, bo przysporzyło jej to więcej cierpień i nie tylko jej. Z drugiej bałam się usypiania, wolałam, żeby to było w domu. Nadzieja wątła, ale była. Wczoraj dostawała zastrzyki domięśniowo, sparaliżowało jej tylną łapkę, nie mogła chodzić, ale też nie miała sił. Rano w klatce (na noc ją schowaliśmy, żeby miała spokój i żeby Zając jej nie zjadł jedzonka) leżała już lekko na boku. Od wczoraj nie chciała jeść, nawet z karmieniem był problem. Miała zatkany nosek, pukała mocno. Rano jak ją na chwilę położyłam to się czołgała resztkami sił, nie mogłam jej pomóc, bo MV dopiero od 10 był otwarty, mieliśmy z nią jechać. Tuliłam ją do końca. Była bardzo zmęczona i widać, że cierpiała, ja razem z nią. Przypomniałam sobie o zastrzyku z tolfiny w lodówce. Dałam jej. Jakby lekko się uspokoiła. Chwilę przed coś mnie tknęło, że to już koniec.
Zająca na początku tolerowała, później trochę się biły. Puffy nigdy nie wykazywała zainteresowania drugą świnką. Za to była bardzo przyjacielska do ludzi, pierwszy taki przytulak. Któregoś razu siedziałam w „ich pokoju” i TZet wchodził do domu, Puffy zaczęła piszczeć i pobiegła jak pies pod drzwi pokoju… Lubiła siedzieć na kolanach, jak miała dość to pomagałam jej zejść po nogach. Robiła niesamowite miny przy podawaniu niektórych leków, inne wciągała posłusznie. Miała piękne wielkie oczy, raz rubinowe, w innym świetle niebiesko szare. Niedawno odkryłam, że lubiła być głaskana pod bródką jak kot. Nazywałam ją czasem pomidorowym potworkiem, bo je uwielbiała najbardziej.Strasznie mi jej będzie brak... mój biały aniołek...




ostatnie zdjęcie, z soboty w MV
